Ariana dla WS | Blogger | X X

3 paź 2015

trzy



Ten, który walczy z potworami powinien zadbać, by sam nie stał się potworem. Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również w nas.
Fryderyk Nietzsche

Czasami uważałem się za artystę. Nie było to nic wielkiego, nagłe uczucie, które dość szybko mijało, ale pozostawiało niedosyt, jakiemu trudno było zaradzić – nigdy nie ukrywałem, że właśnie w takich chwilach byłem najbardziej rozdrażniony i zły na cały świat. Ale chyba najbardziej byłem zły na siebie, na własne niedoskonałości, na poczucie beznadziejności, które otaczało mnie ze wszystkich stron i próbowało wyssać ze mnie całą energię życiową. Jestem przekonany, że chwile, w których czułem się jak artysta, tylko mnie wzmacniały i utwierdzały w przekonaniu, że naprawdę mogę coś zdziałać. Tak, jak wtedy, kiedy mijałem ją na przystanku.
Była piękna, delikatna, nieskażona. Wiedziałem, że pewnie nigdy nie będzie moja. Była zbyt idealna, nawet nie musiałem podchodzić bliżej, żeby tylko zrozumieć, że jest jedną z tych dziewczyn, które nie muszą się starać, żeby do ich stóp padali wszyscy. W tym ja. Nie potrafiłem wyrzucić jej z pamięci nawet wtedy, kiedy wróciłem do mieszkania, kiedy przez kolejne parę dni wegetowałem, chodziłem po mieście i szukałem najmniejszego śladu nieznajomej. Bardziej wyczekiwałem niespodziewanego spotkania z nią niż rozpoczęcia pracy w pubie, choć to pierwsze było zdecydowanie mniej realne. Uśmiechałem się na każdą myśl o dziewczynie z przystanku, a myślałem o niej często, z rozdrażnieniem stwierdzając, że pamiętam coraz mniej szczegółów. Nadal byłem świadomy jej piękna, ale stawała się coraz większą zagadką.
W poniedziałek, parę minut przed dziesiątą pojawiłem się przed budynkiem, z rozgoryczeniem stwierdzając, że Arka jeszcze nie ma. Nie lubiłem osób spóźnialskich, dlatego sam pojawiałem się zawsze wcześniej. Zawsze. Nie pamiętam sytuacji, w której kazałem komuś na siebie czekać. Wyciągnąłem z kieszeni lekkiej kurtki paczkę czerwonych malboro i odpaliłem jednego z nich zapałką, wyrzucając ją pod nogi. Nie uważałem, aby palenie papierosów było czymś złym. Zaciągając się trującą mieszanką, poczułem ulgę, a wszystkie negatywne emocje po prostu gdzieś zniknęły. Oparłem się o kamienny parapet baru, w którym miałem pracować. Przytrzymując szluga w ustach, zerknąłem na zegarek z dużym cyferblatem na nadgarstku. Arek miał jeszcze dwie minuty. Sekundnik szybko i nieubłaganie posuwał się, kreśląc kolejny okrąg. Minuta. 
Wtedy usłyszałem wołanie, Arek zdyszany biegł przez rynek, machając do mnie ręką. Chyba też nie lubił się spóźniać. Posłałem mu lekki uśmiech, zaciągając się po raz ostatni i rzuciłem na kamienny deptak  niedopalonego papierosa, żeby przygnieść go ciężkim butem. 
— Sorry, Tomek — rzucił na wydechu, niemal wypluwając płuca. Grzebał po kieszeniach parki i spodni, najpewniej szukając kluczy. Wyglądał tak, jakby poprzedniej nocy nieźle zabalował, w ogóle nie zdając sobie sprawy z tego, jakie to będzie miało konsekwencje następnego dnia. Nagle poczułem do niego ogromną niechęć. Parę dni temu wyglądał na przyzwoitego i odpowiedzialnego chłopaka, dzisiaj widziałem w nim tylko głupiego studencika. 
— Jasne — odpowiedziałem po chwili, a kiedy w końcu udało mu się otworzyć drzwi, wszedłem za nim. Aby nie myśleć o tym, że chętnie potrząsnąłbym tym frajerem, skupiłem się na nieznajomej, usilnie starając się odtworzyć każdy, nawet najmniejszy fragment jej twarzy z dnia, kiedy ją zobaczyłem po raz pierwszy. I miałem nadzieję, że nie po raz ostatni.

Do godziny dwudziestej lokal był niemal pusty, pojedynczy klienci lub pary znajomych odwiedzały to miejsce na chwilę i szybko znikali, umawiając się w pospiechu na kolejne spotkania przy piwie. Radziłem sobie nieźle, co jakiś czas słuchałem rad niewyspanego Arka, który cierpiał katusze i prawie przez cały dzień chodził marudny, a mimo to w stosunku do klienteli zachowywał się uprzejmie i posyłał dziewczynom rozbrajające uśmiechy. Starałem mu się w tym dorównać, nie chciałem wyjść na mruka, a ludzie to zauważali i zagadywali. Zadawali pytania, słuchali, ale więcej mówili. Mówili o sobie. O życiu, o kolejnych problemach, o braku kasy, o pierdolonych politykach, o wypadku na pobliskiej autostradzie. Pozwalałem im na to. 
Do pubu zaczęło schodzić się więcej ludzi, kelnerki ściągały karteczki z napisem „rezerwacja”, zapraszając tam konkretne osoby. Lawirowały między stolikami, rozdając piwa, zbierając puste kufle i uśmiechając się. Podziwiałem te dziewczyny, ale szybko przestałem rozmyślać o ich gracji, bo w drzwiach pojawiła się ona.
Nieznajoma z przystanku.
Ona.
W przyćmionym, zielonkawym świetle wyglądała niemal magicznie. Otaczały ją dwie koleżanki i cała trójka rozglądała się za wolnym miejscem. Zlekceważyłem mężczyznę, który podszedł do baru uśmiechając się szeroko. Patrzyłem, jak dziewczyna zsuwa z kaptur z głowy. Chyba mnie zauważyła, spojrzała w moją stronę, ale szybko odwróciła głowę jeszcze bardziej, machając. Nie byłem pewny do kogo, ale choć przez chwilę miałem odrobinę nadziei, że macha do mnie, że już mnie lubi, że myśli o mnie dokładnie tak, jak ja o niej. 
Była ideałem.
Moim ideałem, za którym miałem prawo tęsknić i myśleć w każdej wolnej chwili. Być może… być może wychodziła ze mnie dusza romantyka, choć już nie raz i nie dwa słyszałem od matki, że źle oceniam tę cechę charakteru. Romantyzm powinien być zaletą, a według matki była u mnie wadą. Podobno odziedziczoną po mężczyźnie, o którym wspomniała dwa razy w życiu. Suka. 
Nieznajoma uśmiechała się szeroko i dopiero po chwili zorientowałem się do kogo macha. Arek, jak głupi, stał i szczerzył do niej zęby, jakby zupełnie zapominając o dzisiejszym złym samopoczuciu. Miałem ochotę mu przywalić, ale zdrowy rozsądek wygrał z uczuciami — musiałem wymyśli plan.
— Arek… — zacząłem, powoli podchodząc do nowego przyjaciela z pracy.
Los mi sprzyjał.